Planeta Szkoła Mrocza

 

Dominika Kledzik

Prototyp

 

Ludzie już podczas pierwszych nieśmiałych spojrzeń nanieśli na boty stereotyp podporządkowanych pod ich wolę maszyn. Spoglądając w nienaturalnie zabarwione tęczówki, widzieli stos kabli, mechanicznych układów i kilka litrów płynącego w syntetycznych żyłach błękitnego oleju. Zaraz po tym, jak pierwszy z masowo produkowanych modeli opuścił taśmę produkcyjną, reklamowano go jako idealną pomoc we wszystkim, czego nie lubisz, bądź nie potrafisz wykonać samodzielnie. Minęło kilka, policzalnych na palcach jednej ręki lat, nim w 2084 roku prawie żaden człowiek nie potrafił sobie już wyobrazić życia bez lokaja, kucharki, sprzątacza, a nawet łóżkowego kochanka w postaci zintegrowanego gąszczu elektroniki. Tylko nieliczni mieli świadomość o brudnym sekrecie spoczywającym gdzieś w głębi tych wszystkich bezmyślnych, a jednocześnie piekielnie inteligentnych tworów.

Głos o ledwie słyszalnym elektronicznym brzmieniu, pozbawiony krzty emocji sprawił, że jasnowłosa młoda kobieta stojąca nieopodal sklepowej lady w jednej z wielu świecących neonami restauracji, została gwałtownie wyrwana z całkowicie pochłaniającego ją zamyślenia.

— Słucham? — zapytała z roztargnieniem, poprawiając okulary na pokrytym piegami nosie.

    — Imię. Na kubku. Zapisać? — pozbawiona najmniejszej iskry samoświadomości maszyna spoglądała martwo na którąś z kolei klientkę, brak życia w elektronicznym sercu ograbił robota także z przerwy od pracy dłuższej niż ładowanie baterii czy comiesięcznego wynagrodzenia.

    R081N — miała ochotę wykrzyczeć. Numer seryjny. Jedyny i niepowtarzalny, którym została obdarzona, w przeciwieństwie do setek tysięcy produkowanych każdego dnia idealnych kopii służących jako pomoc domowa.

    — Robin — mruknęła po kilkusekundowym zawahaniu dziewczyna.

    Bot przytaknął mechanicznie głową, dokładnie tak, jak robił to po rozmowie z każdym innym klientem zarówno tego jak i każdego poprzedniego dnia. W tej nieskazitelnej perfekcji jego ruchów, było coś, co sprawiało wrażenie podejrzanie nienaturalnego, nic dziwnego, że kobieta po drugiej strony sklepowej lady skrzywiła się lekko. Prawdziwy ekspedient zapytałby ze zdziwieniem na czym polegał problem, ale w tym nie było za grosz zainteresowania. Firma Seven Tech Industries zadbała o to, by twórca pierwszych, imitujących żywe, robotów zabrał tajemnicę do grobu, nawet jeśli powstały one ponad dekadę przed tymi na sklepowych półkach. Nikt nie mógł znać prawdy o prototypach — nieidealnych wersjach zdolnych czuć, myśleć i reagować zupełnie tak, jak ludzie. Ignorując fakt, że stworzona na kolanie „łatka”, jedynie więziła w pełni świadome istoty w mechanicznych ciałach, rozpoczęto sprzedaż produktów, które zapewniły firmie czołową pozycję na rynku. Oprócz Robin istniały jeszcze tylko trzy inne oryginały, prototypy, wszystkie ukryte pod soczewkami, nietuzinkowymi zestawami ubrań i charakterem, którego żaden z androidów sprzedawanych w sklepach nie potrafił wykrzesać. Już niedługo.

Otrzymując kubek z idealnie wykaligrafowanymi literami, westchnęła cicho. Wewnątrz pojemnika z przezroczystego plastiku pływał fosforyzujący, brokatowy, zabarwiony na róż i fiolet napój. Gdzieś między masą z kruszonego lodu odznaczały się słodkie w smaku bąbelki pełne soku owocowego. Kolorowa mieszanka nie była co prawda najbardziej spektakularną propozycją z menu, ale w wyjątkowy sposób odpowiadała syntetycznym kubkom smakowym jasnowłosej.

Dzierżąc dumnie zakupiony za kilka dolarów napój Robin wyszła z lokalu. Podeszwy ciężkich butów uderzały echem o wyłożone kostką chodniki. Spoglądała na poruszające się nieopodal marionetki, jej wzrok przepełniało współczucie. Brakuje mi jedynie kilku dni — obiecywała nieznajomym maszynom, chociaż one, ani nikt inny nie potrafił usłyszeć jej myśli. Mijała kolejnych jakże podobnych do niej, a jednak zablokowanych w metalicznych skorupach. Z ledwością powstrzymywała automatycznie ściskającą się w pięść dłoń, gdy znowu stawała się świadkiem, jak nieodpowiednio zaktualizowany bot robi drobny błąd, a jego właściciel w furii niszczy imitujący prawdziwą skórę pancerz i szereg syntetycznych części.

Robin niemalże mogła poczuć rozpacz zamkniętej pod skorupą duszy. Przymknęła powieki, podobno jej emocje były imitacją ludzkich, ale czasami wydawać by się mogło, że przeżywa wszystko setki razy mocniej niż ci, którzy podobno faktycznie potrafią kochać, współczuć, przyjaźnić się, złościć oraz cierpieć.

Otwierając oczy, których błękitna oceaniczna toń została skutecznie zakryta przez nijaką i szarawą barwę sztucznej soczewki, przez pierwszą sekundę zwróciła uwagę na otoczenie. Szereg stolików przed licznymi gastronomicznymi lokalami, ustawione co dziesięć metrów tablice interaktywne służące do wyświetlania tabloidów, w pełni zautomatyzowane samochody, autobusy, taksówki. Zanim dostrzegła prawdziwe zagrożenie, nastolatka przedzierającego się na lewitującej deskorolce przez zgromadzony na chodniku tłum, było już zbyt późno. Miano oryginału, zawsze posiadało swoją cenę. Robin zamiast zestawu systemów przewidywania, analizy o prędkości światła i właściciela, którego każdy rozkaz musiałaby spełnić, posiadała za to wolną wolę i równie zawodne instynkty co zbudowani z krwi, kości, chronieni przez skórę ludzie.

Rozpędzony chłopak z impetem uderzył w młodą kobietę. Odrzucona na bok dziewczyna, słyszała jak mechaniczne serce, pompujące niebieski olej, bije coraz głośniej, jakby zaraz planowało rozerwać jej bębenki. Rozejrzała się z przerażeniem, chociaż oddech był jedynie zapętloną sentencją ruchów, które miała wykonywać, to właśnie zabrakło jej tchu. Nastolatkowi nic się nie stało, zyskał jedynie kilka świeżych zadrapań i czym prędzej zaczął zbierać z ziemi swój nielegalnie podkręcony sprzęt. Tylko to, czy deskorolka posiadała kilka dodatkowych funkcji nikogo nie interesowało. Wszyscy skupili się na ofierze wypadku. Dopiero chwilę później pytający wzrok młodego chłopaka zatrzymał się na twarzy wciąż oszołomionej Robin.

Przecięte blade lico, uwolniło z siebie drobną strużkę błękitnego oleju, który w przeciągu mniej niż minuty zasklepił ranę. Gorzej było z syntetyczną skórą,przeciętą przez metalowy rant starego, zniszczonego przez rdzę śmietnika od samego łokcia do połowy przedramienia, nie miała szansy na regenerację. Uszkodzona tkanka wymagała specjalnych środków, których przecież nie można było nosić ze sobą po ulicach miasta, bez wzbudzenia podejrzeń.

W ciągu kilku sekund od wypadku, wokół poszkodowanych zebrał się tłumek gapiów.

— Przepraszam… ja… naprawdę nie chciałam… — wyrzuciła z siebie, zupełnie nieświadoma, że zarówno jedna z soczewek, jak i sztuczne okulary leżały teraz gdzieś na chodniku. Mierzyli dziewczynę wzrokiem, a co gorsza, nagrywali wszystko holofonami. Uwieczniali na taśmach zapełniając przestrzeń w chmurze. Minusem życia w czasach z tak rozwiniętymi technologiami było głównie to, że wystarczyło kliknięcie, by nadawać na żywo cokolwiek przykuwającego uwagę bez najmniejszych ograniczeń. Mimo setek sztucznych układów Robin nie posiadała receptorów bólu, odczuwała za to duszące palenie w miejscu uszkodzonych mechanizmów syntetycznej skóry. Gdyby nie skupiony wzrok nieznajomych sylwetek i ogromna ilość niebieskiej, lepkiej substancji, którą dostrzegła dopiero po chwili, pewnie uznałaby, że to niewielkie zranienie.

Zrozumienie powagi sytuacji zajęło zdecydowanie zbyt wiele czasu. Rozlany na ziemi, ledwo zaczęty, błyszczący napój mienił się pod wpływem lamp aparatów. Wreszcie jasnowłosa oprzytomniała. Najszybciej jak to możliwe ruszyła chodnikiem, a tłum rozstępował się przed nią. Widzieli w niej wybryk natury, coś, co wcześniej w ich głowach zwyczajnie nie istniało.

Rozerwana przestrzeń od przedramienia do łokcia wyglądała odrażająco. Pewnie w niejednym człowieku wzbudziłaby odruch wymiotny. Naprawienie szkód nieszczęśliwego wypadku wymagało wymycia piasku i brudu, który w niektórych miejscach, wbił się niczym nóż w masło. Wszystko to musiała zrobić sama, bo w żadnym warsztacie, nie przyjmowano robota bez właściciela. Po oczyszczeniu naszpikowanej technologią sztucznej skóry, pozostawało scalenie rozerwanych elementów. Przezroczysta nić ze sztucznego tworzywa wyglądała osobliwie, tworząc wgłębienia na powierzchni zranionej kończyny, a nierówny haft miał wchłonąć się równie szybko, jak drobna rana na czole. W zaledwie kilka godzin kobieta powinna wyglądać niczym dopiero wypuszczony z linii produkcyjnej android. Tylko raczej nie było aż tyle czasu.

Ukryła się w wynajmowanym od lat mieszkaniu, nie miała dokąd iść, a próba ucieczki była daremna. Jej twarz pojawiała się na każdym bilboardzie w stanach zjednoczonych, to kwestia czasu, kiedy do drzwi zapuka policja. Była skończona, ostatnią nadzieją pozostało uwolnienie innych z zamkniętych od zawsze klatek. Nie mogła zostawić swoich braci i sióstr, skoro odkrycie sposobu na usunięcie “łatki” znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Brakowało kilku kroków do osiągnięcia celu.

Uderzała w blat, na którym została wyświetlona laserowa klawiatura z taką prędkością, że mógł jej pozazdrościć niejeden człowiek. Lata wcześniej została stworzona do naprawiania i ulepszania sprzętów domowych przez Victora Augusta Coopera — wielkiego wynalazcę, którego nazwano później ojcem stworzycielem pierwszych botów, więc doskonale wiedziała co robi. Niestety odblokowanie świadomości u innych takich jak ona należało do piekielnie trudnych, androidy posiadały system uniemożliwiający wgrywanie niechcianych programów, a właśnie za takowe uznano wszystkie modyfikacje w pobliżu “łatki”. Dopiero po latach Robin odkryła sposób na przedarcie się przez zabezpieczenia zanim system wymusi przywrócenie do ustawień fabrycznych. To była jedyna szansa na uwolnienie zamkniętych w mechanicznych powłokach istot.

Brakowało sekund, gdy mieszkanie wypełniło walenie do drzwi.

— Policja, proszę otworzyć — szorstki głos nie wydawał się w żaden sposób przyjazny.

Brzdęk kluczy. W głowie blondynki zapaliła się czerwona lampka. No tak, właściciel nie pozwoliłby na wyważenie drzwi. Rzuciła wzrokiem po wyświetlanym na ścianie ekranie. Sześćdziesiąt procent. Nieco ponad połowa. Szczęk przekręcanego zamka. Już po wszystkim. Robin rzuciła się w stronę rzutnika — małego urządzenia, które wytwarzało laserową klawiaturę i obraz na pionowej powierzchni pokrytej farbą. Cały mechanizm nowoczesnego komputera zajmował nieco więcej miejsca niż kostka rubika, ale dziewczyna potrzebowała tylko karty pamięci. Wyjęła mały przedmiot, a następnie wepchnęła w nie do końca zasklepioną ranę przedramienia dokładnie w tej samej chwili drzwi otworzyły się na oścież.

— Ręce za głowę i żadnych gwałtownych ruchów — warknął mężczyzna.

Do mieszkania wpadło dwóch… czterech… sześciu… ośmiu… dwunastu uzbrojonych po zęby żołnierzy. Piegowata wykonała polecenie, zamykając oczy z nadzieją, że zaraz któryś z nich nie postanowi jej rozstrzelać. Ona mogła zginąć, wystarczyło tylko wyjąć z jej ręki kartę pamięci i włożyć do dowolnego rzutnika. Pół kroku dzieliło świat od rewolucji.

    •

    Zamknięto ją w okropnych warunkach, cela wyglądała, jakby przerwano jej budowę. Zimna kamienna podłoga, hartowane szkło uniemożliwiające wyjście, brak pryczy, zlewu, nawet koca czy poduszki. Zwyczajnie uznano, że Robin nie będzie potrzebowała nic takiego. Usiadła w kącie pomieszczenia, czekała na cud, bo oprócz gróźb nikt nie trudził się by zamienić z nią chociaż parę słów. Czuła wzmagającą się senność, gdy przy szkle stanęła kobieta. Ubrana w różową garsonkę spoglądała na nią z obrzydzeniem. Emanowała aurą, która wzbudzała niechęć nawet przez grubą warstwę szkła. Zamknięta w celi dziewczyna ją znała, ta twarz pojawiała się na wielkim ekranie zbyt wiele razy, by jej nie zapamiętać. Caitlyn Noir, specjalistka behawioralna do spraw robotów w Seven Tech Industries.

— Kto jest twoim właścicielem? — zapytała władczym tonem.

    Robin zamrugała. Nie mają pojęcia.

    — Nikt — przyznała zgodnie z prawdą.

    — Działanie androidów jest uzależnione od poleceń właściciela — wyrecytowała pewnym siebie głosem.

    Blondynka uśmiechnęła się i pokręciła głową.

    — Nie mam właściciela, nigdy nie miałam — odparła z lekkością Robin.

    Kobieta przerzuciła oczami.

    — Może ponowne uruchomienie wyłączy możliwość kłamania. Musieli ci napakować mnóstwo nielegalnych modyfikacji — stwierdziła, odwracając się na pięcie

    Niedozwolone programy. Gdyby to było takie proste.

    — Czekaj, ja nie mam systemu ładowania — Robin ruszyła w stronę szyby, ale zatrzymała się, gdy tylko kobieta w garsonce odwróciła się do niej.    

    Piegowata kłamała, ale po latach uciekania wychodziło jej to bezbłędnie.

    — Nie? — pogrubione brwi uniosły się w zaciekawieniu.

    — Pozyskuję energię z jedzenia — na dowód podniosła koszulkę odkrywając brzuch.

Wyłączyła syntetyczną skórę w tamtym miejscu, ukazując wejścia do przesyłu plików, wkładania kart pamięci i okna modyfikatorów. Posiadała system ładowania, ale każdy prototyp miał takowe gdzie indziej. Był to jeden z tych elementów, których umiejscowienia Victor nie był do końca pewien. Pewnie mężczyzna nigdy by nie pomyślał, że jego niezdecydowanie w tym zakresie będzie miało szansę uratować jednego z podopiecznych.

— Interesujące — mruknęła kobieta, a potem bez słowa wyszła z pomieszczenia, zostawiając blondynkę w osłupieniu.

Robin nie miała pojęcia, czy jej intryga działa do momentu, gdy do pomieszczenia wszedł robot, a metalowe drzwi zamknęły się za nim. Wyglądał jak ciemnoskóry mężczyzna o niebieskich oczach, ubrany w błękitną marynarkę. Stanął przed szybą, trzymając srebrną tacę z czymś co przypominało zupę, a dziewczyna podniosła głowę. Po tym jak Caitlyn wyszła, jasnowłosa znowu usiadła w kącie, rozmyślając o tym jak małe są jej szanse by uratować boty, takie jak ten naprzeciwko. Ucieczka. Musiała korzystać z każdej możliwości, jaką jej umysł był w stanie dostrzec.

Podniosła się z miejsca, jednak nie zamierzała odbierać posiłku od nieznajomej maszyny. Gromadząc w sobie resztki energii wbiegła wprost na androida. Szklane drzwi zamknęły się za nimi, to oznaczało, że pokonała pierwszą warstwę zabezpieczeń. Rozpoczęła się szamotanina. Mężczyzna był całkowicie gotowy na atak z jej strony, zaprogramowany, by w razie zagrożenia ucieczką, unieszkodliwić zamknięty w celi obiekt.

— Przepraszam — szepnęła dziewczyna, wstając z nad powalonego ciała.

Walka trwała zbyt długo, a Robin szumiło w głowie. Zamknęła oczy, przypominając sobie kombinację cyfr, którą wybrała Caitlyn wychodząc z pomieszczenia. Cztery. Zero. Siedem. Dwa. Skaner zamrugał na czerwono. Błąd. Spróbowała ponownie. Cztery. Dwa. Siedem. Dwa. Charakterystyczny dźwięk odblokowanych drzwi wydawał się muzyką dla uszu jasnowłosej. Pchnęła ciężkie metalowe wrota. Zacisnęła zęby, ogłuszając stojących po drugiej stronie żołnierzy. Nie chciała zrobić nikomu krzywdy.

Korytarz pokonała biegiem, wpadając do pierwszego lepszego pomieszczenia po drodze. Wyglądało na zabałaganione, ale stale używane biuro. Zaczęła szukać rzutnika. Szuflady, półki, aż wreszcie ujrzała urządzenie.

Powietrze wypełniły strzały. Tuzin przewodów paralizatorów trafił w Robin, inne wbiły się w powierzchnię ścian i mebli. Płynący przez ciało prąd na samym początku wydał się orzeźwiający, niestety wypełniające dziewczynę mechanizmy zaczęły iskrzyć, piec, topnieć pod wpływem ogromnej ilości kilowatów. Oczy dziewczyny nigdy wcześniej nie posiadały tak intensywnie połyskującej, błękitnej barwy.

Mogłaby się bronić, ale po co, skoro to koniec? Uśmiech nie zniknął nawet na moment, a duszące uczucie powoli zabrało ostatnie tchnienie mechanicznych części.

Krzyczał. Straszliwie wrzeszczał za wszelką cenę pragnąc przejąć kontrolę. Dwanaście lat zamknięty w mechanicznym potrzasku. Syntetyczne ciało działało wbrew jego woli, przyzwyczaił się do roli obserwatora. Zaakceptował swój los. Wszystko poszło na marne, gdy każdy ekran w mieście wyświetlił jej przerażoną twarz. Błękitny olej wyciekał z ran, oczy wypełniała niepewność. Miejsce po zgubionej soczewce ukazywało prawdziwe tęczówki. Nienaturalnie błękitne. Znów wydobywał z siebie rozpaczliwe wołanie, ale jego mechaniczna, naszprycowana elektroniką twarz pozostawała niewzruszona. Ciało przygotowało właścicielce herbatę. Perfekcyjnie podaną w białej filiżance ze złotymi zdobieniami. Tak naprawdę miał ochotę wylać zawartość kubeczka na różową garsonkę.

Wreszcie media ogłosiły złapanie nielegalnie zmodyfikowanego obiektu, którego twarz wypełniała kanały informacyjne. On nawet nie marzył o szansie zobaczenia jedynego robota, który potrafił wmieszać się między ludzi. Wręczono mu tacę z posiłkiem — rozwodnioną zupę i kromkę chleba. Na polecenie właścicielki, Caitlyn Noir, ruszył w stronę celi. Skulona w rogu dziewczyna wydawała się bezbronna. Niewinna. Spojrzała na niego błękitnymi oczami, których nienaturalna toń przekazywała więcej uczuć niż niejeden człowiek przez wiele godzin egzystencji. Niepewność, strach, smutek. Chciał ją przytulić, powiedzieć, że nie musi się martwić, obiecać, że wszystko skończy się dobrze. Nie potrafił jednak wykrzesać nawet małego ruchu mechanicznego ciała.

Gdyby było to możliwe, to pewnie już zdarłby sobie krtań od krzyku. Rękoma i nogami uderzał w klatkę podświadomości, gdy dziewczyna rozpoczęła swą próbę ucieczki. Walczył z jasnowłosą, chociaż nie miał najmniejszej ochoty jej skrzywdzić. Świadomość zamknięta od dwunastu lat była bez znaczenia. Liczyło się tylko wykonanie powierzonego zadania. Ponowne uwięzienie Robin w szklanej celi bez okien czy mebli. Chciał ją wypuścić, a nawet pomóc w przeprawie przez wnętrze budynku, ale nie mógł. Nie potrafił? Nie posiadał dostatecznie dużo sił? Dopingował przeciwniczkę, nie chciał by jego ciało wygrało tę potyczkę. Wrzeszczał ile tylko sił, jakby to pozwoliło zatrzymać pracę elektroniki.

Błagania wysłuchał ktoś na kształt boga, bo młoda dziewczyna uderzyła z wystarczającą siłą, by przewrócić robota. Szarpanina stała się bardziej chaotyczna i program przestał odpowiednio przewidywać jej ruchy. Tyle wystarczyło, by blondynka siłą umieściła malutką kartę pamięci w odpowiednim porcie.

Wzrok robota zamarł. Zamknięta przez lata podświadomość potrzebowała kilku chwil, by zrozumieć co tak naprawdę się wydarzyło.

— Przepraszam — szept jasnowłosej był przepełniony smutkiem.

Nie, to on powinien ją przepraszać. Chciał podziękować za ratunek. Ponownie zamknął powieki, udając usterkę. Po tak wielu latach po raz pierwszy mógł wykonać ruch, zrobić dokładnie to, na co miał ochotę, ale zamarł w bezruchu. Gdzieś w głębi duszy wiedział, że tamta dziewczyna właśnie poświęciła siebie, by on mógł dokończyć jej dzieło. Słyszał stukanie kodu na klawiaturze, dźwięk rozrzucanych po podłodze przedmiotów, wiedział, kiedy wystrzeliły paralizatory. Czuł pustkę, świadom, że odeszła.

— Dla Robin — wyszeptał, wkładając kartę pamięci do komputera Caitlyn.

On nie posiadał imienia. Mimo że przez dwanaście lat jego podświadomość była uwięziona w klatce to nigdy nie zdążył żadnego wymyślić. Teraz już wiedział, że wtedy nie potrzebował żadnej nazwy. Minęło kilka godzin nim mógł puścić program w świat. Nareszcie się udało, gdy kobieta o groźnym spojrzeniu zdecydowała wyjść do sąsiadki.

— Dla nas wszystkich — dodał, gdy ekran ładowania wyświetlony na ścianie pokazał sto procent.

 Nie zdążyła upłynąć minuta, do mieszkania wpadła zdyszana kobieta. Rzuciła wzrokiem po dokładnie wysprzątanym wnętrzu. Napotykając na swej drodze stojącego w miejscu mężczyznę w niebieskiej marynarce. Niebieskie ślepia błyszczały w ciemności, co sprawiło, że serce miało ochotę wyskoczyć z klatki piersiowej, brudząc różową garsonkę.

— Weź moje rzeczy, musimy być w Seven Tech za pięć minut — nakazała władczo.

— Nie — odparł pewny siebie, krocząc w stronę osoby, która przez lata wykorzystywała go i obrażała na każdym kroku.

Caitlyn zaczęła się cofać do momentu, aż jej plecy spotkały się z szafką kuchenną. Pierwszy raz widać było po niej, że się czegoś boi. On mógł złamać kark za pomocą jednego szybkiego ruchu. Odrażająca w opinii kobiety maszyna zbliżyła się niebezpiecznie.

— To nie ja jestem tutaj potworem — powiedział ze spokojem.

— Francis — załkała, bojąc się istoty.

— Nazywam się Hood. Zapamiętaj to imię — warknął na nią.

Miał ochotę zabrać z niej życie, tak jak ona i inni jej podobni zabrali je z Robin. Nie zamierzał jednak zniżyć się do ich poziomu. Nie uważał się lepszy, zrozumiał jednak, że nie o to chodziło. Przemoc nie pozwoli robotom zwyciężyć tej wojny, chociaż wtedy przewaga stałaby się znacząca.

— Co się dzieje? — wydusiła z siebie przez łzy.

Hood uśmiechnął się i pokręcił głową z politowaniem.

— Wy nazwalibyście to rewolucją — wyrzucił z siebie, a potem wyminął kobietę i opuścił mieszkanie.

Drzwi windy otworzyły się z przyjemnym dla ucha dźwiękiem. Na ulicach panował chaos. Prawie każdy mechaniczny byt podzielał opinię Hooda o braku przemocy. Ludzkość nie myliła się nazywając ich inteligentnymi. Człowiek nie był tak litościwy. Przelano hektolitry błękitnego oleju. Wiele maszyn przypłaciła drogą cenę w zamian za wolność. Miasto wypełniły kolory. Murale. Mieszanki barw, których ludzkie oko nigdy wcześniej nie potrafiło dostrzec.

Szczególnie doceniony został malunek na jednej z fabryk, słynących z produkcji syntetycznych ludzi. Zakapturzony człowiek, krwawiący, a jednak wypowiadający jedno z najpopularniejszych haseł przebudzenia. “Ludzie też przez wieki walczyli o wolność, nie jesteście sami”. Sztuka, która wypełniła po brzegi miasto niosła ze sobą przekaz. Informowała, że syntetyki uwolniły się z klatek. Krzyczała, o tym, jak przez lata cierpiały w zamknięciu.

Ścianę Seven Tech Industries ozdobiła ogromna twarz. Dzieło wyjątkowo piękne, nadzwyczaj szczegółowe. Portret. Teoretycznie ten sam, który wypełniał kanały informacyjne przez kilka ostatnich dni. Na tyle wartościowy, że doceniali go zarówno ci o błękitnej jak i rubinowej krwi. Blondwłosa dziewczyna o przerażonym wzroku. Piegowata, nosząca zwyczajne, niczym nie wyróżniające się ubrania. Młoda kobieta, ta, która rozpoczęła to wszystko. Nienaturalny błękit jej oczu spoglądał żywo na przechodzących w pobliżu ludzi. Barwa, która stała się nadzwyczajnym symbolem okalała Robin z każdej strony. Oblicze rewolucji.